Strona przeniesiona.

Za 5 sekund zostaniesz przekierowany na nową stronę.

Jeśli nie chcesz czekać, kliknij w ten link.

poniedziałek, 28 kwietnia 2014

"Ratunkowy kot"

Alergie towarzyszyły mi od dzieciństwa, w efekcie moim dzieciom również.
Jedna z koleżanek stwierdziła, że tania jestem. Dlaczego?
Używać mogę jedynie najtańszych kosmetyków, gdyż każdy lepszy, z większą zawartością „cudownych” składników, pompuje mi w posmarowane miejsce wodę pod skórę, podrażnia ją malowniczo i swędzi.
Mydło – Bambino.
Szampon? - Bambino.
Krem? - Clobaza.

Cała reszta jest równie tania i może dzięki temu zmarszczki się mnie nie imają (czym wkurzam wiele młodszych od siebie osób).
Starsze dziecko, jak przystało na biorcę niedoskonałego materiału genetycznego, uczulało się od pierwszych lat życia. Chcieliśmy odkryć źródło alergii, ciągaliśmy więc starszaka na przeróżne testy skórne i na każdym z nich wychodziły inne, sprzeczne wyniki.

Nie wiem, czy dziś wygląda to równie ciekawie, ale kilka lat temu nasze dziecko miało pokreślone i opisane markerem ramiona, a w każdym z narysowanych kółek bąbel innego wstrzykniętego alergenu.
Nie dowiedzieliśmy się nic, do momentu, gdy nasz mądry pediatra doradził zrobienie badań z krwi.
Panel wziewno – pokarmowy nie był tanim badaniem, ale i tak tańszym, niż wszystkie wcześniejsze wizyty u alergologów.

Wynik nas zaskoczył. Jak to powiedział lekarz, nasze dziecko ma maksymalne uczulenie na kota. Poziom ósmy na dziesięć, nie powinien więc nawet patrzeć na kota, a co tu dopiero mówić o pogłaskaniu. My kota nie mieliśmy, dziadkowie owszem i to wykluczało wizyty w jedną i w drugą stronę. Myślałam, że syn tak „uwielbia” te wizyty, iż po każdej się rozchorowuje, on tymczasem dostawał ataków kaszlu, kataru i puchły mu oczy, bo wdychał kota.
Kota, którego przywlekłam zresztą podstępem, a w ten zaangażowałam tatuśka.

Odwiedziłam kiedyś koleżankę, a kocica tej okociła się właśnie i puchate kulki ze sterczącymi ogonkami, chwiejnym krokiem goniły się po podłodze. Zakochałam się i zapragnęłam, a mam tak, że jeśli czegoś zapragnę, to choćby skały srały, muszę to mieć. Tak było i z kotem.

Moja mama nie chciała kolejnego obowiązku, jakim jest jeszcze jedno zwierzę w domu, więc od lat twardo sprzeciwiała się przyprowadzeniu nowego czworonoga.
Ja nie chciałam kolejnego czworonoga, ja pragnęłam KOTA!

W drodze do koleżanki obmyślaliśmy z Jurkiem (moim tatuśkiem, który zawsze spełniał zachcianki jedynaczki) wersję wypadków. Wymyśliliśmy, iż powiemy mamie, że znaleźliśmy kota przy drodze i od razu mówię, że mama to łyknęła.

Jechałam do domu z kociątkiem na kolanach, szczęśliwa i rozanielona. Mama nie miała wyjścia, zakochała się w kotce, która była spokojną damą od pierwszego dnia pobytu w naszym domu.

Gdy ją przywiozłam, nie biegała zwiedzając. Ona ułożyła się na moim łóżku w gustowny precelek i usnęła. Dostosowała się do naszego trybu życia i jak nie kot, sypiała w nocy (przy mojej głowie) i wariowała w dzień.
Ideał, nie kot, ale uczulała wiele lat później moje dziecko...

Lata stworzonej przeze mnie, męża i dziecko komórki rodzinnej bez zwierząt upływały, a ja uwielbiam czworonogi i zawsze mi czegoś brakowało. Dlaczego?

Skupienie zwierzęcia na jednej czynności jest czymś doskonałym i nieosiągalnym dla przeciętnego człowieka.

Czy próbowałeś/łaś skupić się podczas jedzenia wyłącznie na tym, co wkładasz do ust (nie mówię seksie! ;-) )?
Czy robiąc kupę, myślisz w danej chwili o niepotrzebnej treści opuszczającej Twoje ciało, czy czytasz podczas tej codziennej (czego Ci życzę) czynności gazetę, telefon, tablet?
Czy pijąc piwo, wino, herbatę skupiasz się na cudowności smaku, bukiecie, bąbelkach, temperaturze?
A może w tym czasie przeglądasz strony w necie, lub patrzysz w migające obrazkami pudło?

Zwierzęta tak nie mają.
Pies, gdy spożywa swój posiłek, nie robi w tym czasie nic innego.
Kot, gdy wylizuje swoje futro, skupia się wyłącznie na tej jednej czynności.
Zwierzęta są mądrzejsze pod tym względem.

Wracając do kociej alergii...

Wybudowaliśmy dom, przeprowadzka i sporo przestrzeni, do zapełnienia w ten sposób, powstało.
Znów mi się włączył kot, a właściwie kotka. Chciałam, ale wiedziałam, że ten zwierzak jest jedynym, czego mieć nie mogę.
Ja nie mogę?!
No błagam!

Guglałam, szukając sposobu na manie futrzaka, przy tak wrażliwym alergiku i znalazłam dwie opcje.
Jedna długotrwała, droga i męcząca, druga absurdalna i ta absurdalność mnie olśniła swoją prostotą.
Zakładała ona mianowicie posiąście kota, jako odczulacza, a najlepiej trzech naraz!
Trzech mój mąż nie przeżyłby, jednego ostatecznie był w stanie zaakceptować.

Na chłopski rozum, było to bardzo logiczne, gdyż odczulanie polega na podawaniu kondensatu kota przez dłuższy czas, a żywy kot jest odczulaczem... żywym!

Kiedyś nie było tylu alergii, gdyż pokarmy były mniej chemiczne, jadło się ziemię za dzieciaka (przynajmniej ja jadłam) i zwierzęta lizały nam twarze, przy każdej okazji.

Znaleźliśmy się pewnego słonecznego dnia z mężem u gospodarza na wsi, który poza prowadzeniem gospodarstwa, zajmował się również wyrobem mebli. Moja gorsza połowa omawiała tematy drewniane, ja poszłam do gospodyni. Gadka szmatka o pierdołach trwała do momentu, gdy po schodach, dumnie zeszła kocica, a za nią dwie, pomniejszone kocie kopie ze sterczącymi ogonkami.

Piękna pogoda nie zagoniła nas do domu, więc siedziałyśmy na ławce przed nim w miejscu, gdzie rodzina zbierała się zazwyczaj, by obgadać gospodarcze sprawy przy czymś pokrzepiającym i posilającym. Poczerniały grill, kilka smętnych butelek rozrzuconych wokoło, a pomiędzy tym wszystkim baraszkujące kocięta.
Nie wiem o czym mówiła do mnie sympatyczna gospodyni, gdyż zapatrzyłam się w kociaki.

- Weź se jednego. - Z uśmiechem zaproponowała kobieta.
- Mąż się nie zgodzi – odparłam smutno.
- A co się ma nie zgodzić! - Skrzyżowała ręce pod obfitym napiersiem. - Weź i tyle. Przecie to ino kot!

Jak jej miałam wytłumaczyć, że to aż kot i moje starsze dziecię może od tego zwierza puchnąć i się dusić.
Ale tak chciałam koteczka...

Niewiele myśląc (bo tak czasem mam, nawet często dosyć), wzięłam do jednej ręki podarowane przez kobiecinę jajka, a do drugiej kota i poszłam zaryzykować konfrontację, z przeciwnikiem zwierząt w domu.

- Kochanie! - zaświergotałam słodko do męża. - Dostaliśmy świeże jajka – uniosłam wytłoczkę do góry – i kota – podsunęłam mu wierzgającego futrzaka pod nos.

Czekałam na reakcję, bo od niej zależało powodzenie misji.

- No ale chyba nie weźmiesz go dzisiaj?! - Oburzył się mąż. - Musimy jeszcze jechać do hurtowni!
- Ok. - Wcisnęłam mu wytłoczkę z jajkami do rąk. - Przyjadę jutro.

Odeszłam, nim zdążył się z tego prawie - pozwolenia wycofać.
Będę mieć kota!

Z gospodarzami umówiłam się jednak, że gdyby syn bardzo źle znosił kontakt z futrzakiem, to oddam go w te pędy. Może nawet w tym samym dniu.

Na drugi dzień, zaopatrzona w kartonowe pudło, starszego syna i pokonując chęć podskakiwania z radości na fotelu kierowcy, popyrkałam moją popierdółką na wieś do gospodarzy.
Moje dziecko okiełznywało radość z o wiele lepszym efektem, niż ja.

- No to bierta, który wam się lepiej widzi. - Pan Piotr wskazał pasiaste, identycznie wyglądające kulki.
- Które to kocurek, a które kotka? - Zapytałam, chcąc wprowadzić w dom pełen siuroków, choć jedną cipkę więcej.
- Kotki obie są. I takie same - Wyjaśnił.

Różniły się jednak. Jedna kulka była dystyngowana, druga porąbana.
Dystyngowana ocierała się o każdą wolną nogę, ta porąbana dziko na nie wspinała.
Przez wzgląd na nadpobudliwe dzieci, wybrałam spokojniejszą wersję i tą chciałam wsadzić do pudła, ale dziecię zaprotestowało i zaoferowało swoje kolana na czas podróży, w zamian.
Uległam, bo jestem miętka, a poza tym wizja kociego dziecka odjętego od matki i zamkniętego w kartonie zbytnio gwałciła moją empatię.

Pożegnaliśmy się, zamknęliśmy szyby pomimo upału, oraz braku klimy w mojej pszczółce i pognaliśmy do domu.

Jechałam, jak na szpilkach, zerkając bez przerwy we wsteczne lusterko, a moje dziecko kichało, kaszlało i coraz bardziej obsmarkiwało się.
Przed każdym zjazdem z trasy szybkiego ruchu biłam się z myślami, czy nie zawrócić i nie odwieźć uczulatora, ale prułam dalej do domu, a właściwie do weterynarza najpierw.
Jak mogłabym teraz odebrać Mikiemu, to puchate marzenie?!

- Wszystko dobrze? - Powtarzałam się co kilometr, pamiętając o zastrzyku przeciwwstrząsowym w torebce.
- Dobrze, mamo – zapewniało czerwonookie dziecko, gotowe przestać oddychać, byle zatrzymać przyklejonego doń futrzaka.

U weterynarza zastrzyki, badanie potwierdzające płeć damską kota, maść do chorych uszu i na chatę.
W domu dziecko odizolowałam od wytwórni alergenów, zakazując mu kontaktu z kotem na najbliższy tydzień by przyjmował odczulacze powoli.
Naiwna idiotka ze mnie...

Miki wykorzystywał każdą chwilę mojej nieuwagi, by potarmosić kotkę, a ta ukochała go za to i szukała okazji na zabawę, a tej najwięcej mógł dostarczyć właśnie starszak.

Pięć inhalacji dziennie, kaszel w nocy i niedospanie, spowodowane nasłuchiwaniem, co z dzieckiem.
Bezskuteczne odganianie od syna od zwariowanej, pasiastej kulki z ogonem.

Objawy zaczęły ustępować po trzech tygodniach.
Miki przestał kaszleć, smarkać mimo, że kotka spała nigdzie indziej, jak w jego łóżku.
Byłam dumna i szczęśliwa.
Odczuliłam dziecko na kota... kotem!
Myślę jednak, że wizja utraty kotki tak przerażała syna, że zmusił organizm do zaakceptowania alergenu.

Siła umysłu! Utwierdziłam się w istnieniu zdolności samoleczenia w ten sposób w latach późniejszych niejednokrotnie i wrócę do tego na pewno.

Na cudze koty syn reaguje różnie, ale już nie tak ostro, jak kiedyś. Co najwyżej katar i kichanie.

Do dziś kotka mieszka z nami i ma się świetnie, dzieci ją uwielbiają.
Mam kolejną babę w domu!
Miałam...

Agata, podczas odwiedzin stwierdziła jedno:

- Nie chcę cię martwić, ale waszej kotce jaja rosną...
 
 

9 komentarzy:

  1. Czemu to tak cudownie u Ciebie wszystko się kończy? ;c
    Ja odczulałam się na trawę, co tydzień zastrzyki, potem co miesiąc i tak trzy lata i gówno to dało...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bo nie wierzę w ogólnie przyjęte metody leczenia i szukam tych niekonwencjonalnych.
      Dużo ich wypróbowałam, wiele nie zdało egzaminu, a tymi które pomogły dzielę się tutaj.
      I nie zamierzam przestać :D.

      Usuń
    2. Szczęściara ;c

      Tylko chyba kota nie da rady zastąpić trawą. ;D

      Usuń
  2. Komentarz Agaty-bezcenny!
    Naprawdę pierwsza zauważyła?...

    OdpowiedzUsuń
  3. Koty to samo dobro,niewdzięczniku!;-)
    Wdzięk,łagodność,mądrość i stoicyzm.Zwłaszcza właściciela(pardon-podwładnego).

    OdpowiedzUsuń
  4. Koty to nie do końca mądrość itp, mój futrzak miał w zwyczaju patroszyć ptactwo i gryzonie dla własnej, popierdzielonej rozrywki. Koty to najokrutniejsze drapieżniki w naturze ;)

    OdpowiedzUsuń
  5. Szczęśliwie nie jestem uczulony na koty psy i jedzenie które je się tak codziennie bo tylko mnie trochę ryło swędzi po kiwi i ananasie... No i w wieku przedszkolnym na mleko krowie ale mineło i ni ma, teraz jem płatki na śniadanie prawie codziennie. chwała rodzicielce która nie poddała się i karmiła mnie piersią zmuszona pic mleko kozie które podobno strasznie śmierdziało.
    K.

    OdpowiedzUsuń

Zapraszam na www.mikakamaka.pl (kontynuacja tego bloga)
Tutaj dodawanie komentarzy jest wyłączone.
Tam nie :D

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.